sábado, 1 de marzo de 2014

GÁBOR ZSILLE [11.113]

Gábor Zsille (Foto cortesía del autor)


GÁBOR ZSILLE

Nació en 1972 en Budapest, Hungría. Poeta y traductor. Estudiante de teología, fue seminarista por seis años. Tiene en su activo cuatro libros de poesía y diecisiete volúmenes de traducciones del polaco y del inglés. Es redactor de un semanal católico, miembro de la Asociación de Escritores y director de la sección de traducciones.

CURRICULUM VITAE

GÁBOR ZSILLE jest węgierskim poetą i tłumaczem.
Urodził się w roku 1972 w Budapeszcie.
W latach 1990–1997 studiował teologię katolicką w Budapeszcie i w Esztergom.
W latach 1998–1999 był sekretarzem Węgierskiego P. E. N. Clubu.
Od roku 2000 aż do końca 2003 r. mieszkał w Krakowie, obecnie znowu w Budapeszcie.

Wydał na Węgrzech trzy zbiory poetyckie:

Kihűlő, északi nyár (Chłodne, północne lato), 1998
Elúszik, beköszön (Pożegna, przywita), 2002
Gondolj néha Zalalövőre (Myśl czasami o Zalalövő), 2005

Wydał tom prozy:

Krakkói jegyzetek (Notatek krakowskie), 2007
Tłumaczy polską i angielską poezję na węgierski.
Tłumaczył z angielskiego i opublikował:
Ted HUGHES: A Hold-bálnák (The moon-whales), 2001
G. K. CHESTERTON: Önéletrajz (Autobiography. Wspólnie z innymi), 2002
Grażyna SIKORSKA: Jerzy Popiełuszko, a kommunizmus áldozata
(Jerzy Popiełuszko, victim of communism), 2004

Z polskiego opublikował:

Halina POŚWIATOWSKA: Miféle gyöngédség
(Jaka czułość. 100 wierszy), 2001
Emil BIELA: Haiku (140 haiku), 2003
Janusz SZUBER, Jan BELCIK, Jan TULIK, Wacław TUREK: Arany aszú
(Złote aszu. Wspólnie z Istvánem Kovácsem), 2003
Jan PAWEŁ II: Római Triptichon (Tryptyk rzymski), 2003
Adam ZAGAJEWSKI: Bármi is történt (Co się stało. 80 wierszy), 2004
Czesław MIŁOSZ: Milyen is lesz a Mennyben
(Jak powinno być w Niebie. 101 wiersze), 2004
Bohdan ZADURA: Éles határok (Ostre granice. 60 wierszy.
Wspólnie z Istvánem Kovácsem), 2005






Varsovia

Tras la llegada empezó el festejo interminable
bajo las sombrillas
paseos por los parques, entre estatuas y palomas
el relevo de guardias cada hora
frente al monumento
turistas satisfechos, centelleo de cámaras
y por ningún lado hay nubes ni una señal ominosa.

Mientras tanto, en mi cabeza,
una voz me dice:
Contra esa pared los nazis fusilaron
sesenta y cinco hombres.
En esta casa murieron cuatro estudiantes
durante el levantamiento.
Donde nos sentamos ahora
al lado de la cervecería,
empieza el sistema de canales
por el cual iban y venían
las muchachas enlaces.
Salían cuatro con el mismo mensaje
para asegurarse de que al menos una llegase.
Aquí un oficial nazi empujó
en el fango al profesor de ochenta años
que salvaba sus libros preferidos.
Protegía Heráclito con su cuerpo
cuando le mataron.

A la derecha, pueden ver el heroísmo.
A la izquierda, la muerte y la resurrección.







Quién vive aquí

¿En la vida de quién entras
si tarde en la tarde abres la puerta
al llegar a casa?
¿Con quién te encontrarás al empujar
tímidamente la manilla suelta?
¿A quién pertenecen estos objetos familiares
manchados con tus huellas digitales,
cada uno en su lugar de siempre
y sin embargo,
en la luz irreal del silencio?
¿Quién vive aquí, a quién pertenecen
estos cabellos abandonados sobre el cojín?
¿Qué papeles, qué meditaciones matutinas
encima del escritorio?
Estás en casa. Tírate sobre la cama
es tu derecho, cierra los ojos,
quédate. Descansa.


http://conexos.org/2014/03/01/varsovia-y-otros-poemas/





AGONIA

[Agónia]


Jak ziarnka piasku spadamy na sito
pamięci. Bo płaczesz, obrócimy się w szlam.
Gdy zapada zmierzch, samotność wieńczy
nasze czoła strachem. Gdy zmierzch zapada,
wiatr żłobi rowy na naszych czołach, mgła
spisuje kronikę. Otwierają się rybie usta
ciszy. Jak gorczyca otwiera się
nasz bok, giniemy, wypuszczamy źdźbła.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



DRUGA ELEGIA

[Második elégia]


Spójrz, za wzgórzem słońce w tiulowym woalu.
Leniwe sosny, kora pastelowa brzóz,
stare domy z drewnianymi werandami,
na szczycie wzgórza konie i groby, zegar
na kościelnej wieży. Blady, chwiejny polski
krajobraz. Nie oziębły, po prostu chłodny.
Godzinami możesz nań patrzeć przez okno
autobusu albo pociągu, wszystko w nim
pozostaje niezmienne, nic się nie dzieje:
po prostu jest. Na drzewie o nieznanej ci
nazwie wiszą purpurowe jagody, dalej liliowe,
wysoka, spłowiała trawa kłania się i prostuje.
W końcu zawsze wracam do domu, i siedząc
w kucki na martwym drzewie, pod betonowym
stropem, w środku wielkiej płyty, spisuję to
wszystko, co przyniosłem tu pod powiekami.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



JAK FILM

[Mintha egy filmet]


Pomiędzy dwoma dotknięciami moje ciało chłodnie.
Będzie rano, myślę, a znów zapada zmierzch.
Tańczyłbym, ale ksiądz rozciera mi popiół na czole. Czasami
zapraszam ciebie na spacer do lasku, na szczycie wzgórza,
biorę cię w ramiona i biegnę na dół, gryzę trawę i
jagody, śpię na pomoście, albo przy ognisku –
ale to wszystko jest bezbarwne, wymęczone, i jak w filmie:
stąd obserwuję siebie tamtejszego. Będzie wieczór,
myślę, a już pokój budzi swoje rzeczy.
Czekam na słowa, które byłyby moimi bliźnimi.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



JAK I KOMU

[Miként és kiknek]


Jeszcze jeden wieczór w kawiarni: rozmawialiśmy
o wczesnych poezjach Szymborskiej,
o gęstych brwiach Miłosza, i że raz, latem
osiemdziesiatego piątego pochwalił dość
słabo do tej pory znaną poetkę. W Krakowie
to wszystko jest nieuniknione. Następnym razem
będziemy rozmawiać o doczesnej chwale, o tym
jak przyznają Nobla i komu, jakie siły
gmatwają jakiego rodzaju nici, co warto rzec
na uroczystym przyjęciu – ale milczymy
o milionie dolarów nagrody. Tymczasem
zapada zmierzch: na trzecim piętrze bloku
Szymborska patrzy na pomarańczowe niebo, kładzie
okruchy chleba na parapecie, marudzi przy maszynie.
Innym razem widzisz, jak spaceruje nad brzegiem Wisły,
garbi się na wietrze, kupuje obwarzanek
za siedemdziesiąt groszy. Może we śnie
ma małą czkawkę, kiedy ja na plantach,
podczas porannego spaceru po wielu partiach bilarda
wspominam jej samotność i pokorę.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



JAK ŁATWO BYŁO

[Milyen könnyű volt]


Myślę, że najlepiej pamiętam korę platanów
porozrzucaną po ziemi jak liście ze śladami
po robakach i z mrówkami, i jak łatwo było
oderwać ją od pnia; trzaskające, suche
gałęzie dokoła ślizgawki i huśtawkę, zapach
drzew, który godzinami nosiłem na skórze,
otwarte na oścież okna czynszowych domów,
iskrzące się od słonecznego blasku, ciocię
opalającą się na balkonie w sobotnie przed-
południe, orzeźwiający chłód kosodrzewiny,
wzgórze, suche gałęzie i korę platanów.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



JAMA MICHALIKA

[Jama Michalika kávéház]

(tłumacząc wiersz Haliny Poświatowskiej)


Wszystko ma tutaj wartość muzealną. Srebrny zegar
z wahadłem na kominku kutym z żelaza,
między samowarami, opiera się o ciszę
gobelinów; stulecia grafik i fotografii,
słaniający się szereg stale śmiejących się
marionetek i labirynt luster, kryształów
i wymyślonych detali, który się żarzy
jak salon karminowy, zielony, brązowy.
Pisz, mówi i słownik kładzie na kolana:
księżyc maluje dzisiaj asfalt na srebrny kolor.
Moglibyśmy płonąć, myślę, nieprawdopodobnie
daleko, w rogu bezgłośnie płoniemy.
Pisz: drzewo rośnie we mnie. Głód panoszy się
we mnie. Jego gałąź dusi mnie. Pisz: kwiat-wi-śni.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



KAZIMIERZ

[Kazimierz]


1. Singer

Siedzieliśmy w kawiarni w żydowskiej dzielnicy,
mój przyjaciel filozof i ja: nieochrzczony pół-Żyd
i były kleryk, jakiś przypadkowy gość i krakowiak
z dziada-pradziada. Dookoła na ścianach te same
przedmioty od pięćdziesięciu lat: rzeczy wywleczonych
stąd żydowskich rodzin: pęknięte, niezdarne
lustra, gazowe latarnie, zegar z kukułką i sztaluga
malarska, bufet to tylko staroświecki kredens,
a stoliki to są maszyny do szycia, zniszczone
maszyny z nożnym pedałem, na których ratowano
spodenki chłopców obróconych w popiół.
Mój przyjaciel, który był tu pierwszy raz, wzruszył
się: słuchaliśmy jazzu, potem klezmerskiej muzyki,
dookoła czarujące Słowianki, przed nami aromatyczne
piwo i światło świecy, i dym z cygar, i Polska, Polska…
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie: szczęśliwy flecista,
który mieszka w Krakowie i gość, który tu przybył na trzy dni,
po stokroć upadły katolik i Semita, który choć poganin
jest bliżej Chrystusa i bliżej świętości. Dopóki
rozmawialiśmy, łagodne cienie piły z naszych kufli
w ów majowy wieczór, niedaleko Oświęcimia i Brzezinki.






2. Alchemia

Tutaj wszystko jest takie jak dawniej, jakby stąd nikt
się nie wyprowadził, ot, wyszedł sobie na spacer: u wejścia
jest wieszak, w dużym pokoju wisi pomarszczony obraz
olejny, w kuchni jest piec, garnki, deseczki, półmiski,
świeczki płoną w blaszanych kubkach, brud na suficie,
w ciasnym kącie, który mógł być spiżarnią albo domową
wędzarnią, ta sama klajstrowata, wieczna sadza na ścianie –
trzy razy byłem w Oświęcimiu i za każdym razem
przechytrzywszy uwagę strażnika zapuściłem się do
krematorium: głowę wsunąłem w przewód kominowy
i przyglądałem się kleistej sadzy. Paru mądrali w Buda-
peszcie mówi o braku zielonego ferro-cyjanu
na powierzchni przewodu kominowego, że to tylko
ot tak, wszystko to łgarstwo i przewrotna chciwość –
Zielonego osadu nie widziałem, ale zobaczyłem
wznoszący się płomień, widziałem żarzące się kości,
węgiel, popiół, pył, i usłyszałem, tam jest tak cicho,
usłyszałem płacz dziecka – ten sam, który słyszę
tutaj w kawiarni, w ciasnym kącie kuchni.






3. Warsztat

Pod sufitem, na drutach, wiszą jego instrumenty,
skrzypce, trąby, tuby, zardzewiały puzon, mandolina
z dziurawym pudłem, porozrywana gitara, kocioł,
kontrabas, dwa akordeony (między ich żebrami
jeszcze się ukrywa parę dźwięków z niegdysiejszego
weseliska, albo święta Purim, parę odcisków palców
na klawiszach), szynkarz za pianinem położonym
na boku odmierza piwo, nakłada duszoną kapustę –
Z jednego okna widać synagogę Izaaka, która
ze wspinającymi się z dwóch stron schodami i
wejściem z werandą przypomina hiszpańską kurię –
Drugie okno wychodzi na wymarłą uliczkę, na
walący się dom, niezamieszkały od tamtej chwili,
po który nikt (przez uszanowanie?) nie wyciąga ręki.
Wiele razy wystawałem na zdeptanych, prowadzących
do nicości schodach, tyłem do brami zamkniętej
na kłódkę, i wyobrażałem sobie jak schodzi po nich
pan domu, zmierzając do pracy, kupiec korzenny,
piekarz, sklepikarz lub szewc, pisarz Bruno Schulz,
malarz Wojciech Weiss, pianista Władysław Szpilman –
A po pracy zaglądali tutaj, do narożnej kawiarni, gdzie
paru muzyków grało na skrzypcach, na trąbce,
na flecie, albo w ciszy czekali w synagodze, aż Pan
da im znak, że nadchodzi, i zagrają serafini.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



MGŁA

[Köd]


Ach co za mgła, co za mgła,
gołębia usypia, ukrywa kościół,
wstydliwy welon aż na pół ratusza,
wielkie jak rynek morze pcha się, wzbiera,
obcałowuje ściany, gzymsy, atakuje
mnie, już do moich zakrada się płuc,
mgła wolno spływa mi z ust niby krew,
przebija tkaninę, z waty jest mój płaszcz,
koszula z lekkiego lśniącego jedwabiu,
dym we mnie wędruje jak krew, oszałamia
oślepia, unosi mnie w piórku-gnieździe,
unoszę się dalej, ja piórko-gniazdo,
ach co za podróż, co za podróż


(Z węgierskiego przełożył BOHDAN ZADURA)



NIE PŁACZ

[Ne sírj]


Kraków, ktoś mówi i wraca wspomnienie
tego, jak dobrze było płakać na mszy
u dominikanów, w pobliżu ołtarza,
roztapiać się w tłumie,
klękać i śpiewać łamiącym się głosem,
crucem tuam adoramus Domine,
nie płacz, dotknęłaś mojej ręki, może
tylko szepnęłaś, tylko pokazałaś,
żebym cię musiał objąć i już więcej
z uścisku nie wypuścił,
nie płacz, szeptał twój dotyk,
i twarz twoja pełna była łez.


(Z węgierskiego przełożył BOHDAN ZADURA)



OGIEŃ, POPIÓŁ

[Tűz, hamu]

(Adamowi Zagajewskiemu)

Ból – powiedzial Z., odchylając się
w niezbyt wygodnym krześle, po czym
pomieszał herbatę i pogładził
podbródek –, ból nas prześladuje i
powala, dysząc obwąchuje nasze
ślady, wtedy na chwilę wyprzedza,
sowa bólu krąży nad nami, przy-
siada na gałęzi topoli i krzyczy,
w jej plwocinie są sploty sierści nieba
i świtu, w plwocinie sowy bólu
żarzą się nasze kości, krater naszej
gorączki, lawa naszych ran,
ból jest także wtedy, gdy o zmierzchu
długo lamentują dzikie gęsi,
i właśnie dlatego – powiedział Z.
i upił łyk herbaty – dlatego
tak często myślę o ogniu, ogień,
ogień, płomień Hefajstosa, ogień,
ogień, żar wyszarpanej wątroby,
popiół ciała przykutego do skały.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



PRZEBÓJ

[Sláger]


Naprawdę, dobrze było leżeć
w starym hotelu na drugim piętrze,
ponad koronami drzew, i słuchać
jak deszcz bębni za oknem, i jak
przepływają przez ciebie minuty,
jak łodzie płyną w twoich żyłach,
jak morze dyszy i wzbiera, jak
miałka sól osiada na ścianach
starego hotelu, na drugim
piętrze, gdzie nie mieszkał nikt oprócz
nas, tak, naprawdę dobrze było
leżeć, godzinami, na kanapie,
i myśleć sobie, że od dawna
gotowe jest to, co już nigdy
nie będzie gotowe, i nieważne
jest to, co byłoby istotne
w hotelu, na drugim piętrze,
tylko tam było mi dobrze, tam,
gdzie nago szedłem do łazienki
patrząc w skupieniu jak na ścianie
korytarza wije się ciemny wzór.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



TAK, BARBARZYŃCY

[Úgy van, a barbárok]

To my byliśmy barbarzyńcami
(Adam Zagajewski)


Tak, to my jesteśmy barbarzyńcami,
wypalający ogniem, dzicy ludzie,
przed nami drżą mieszkańcy chat,
przeciw nam byki składa się w ofierze,
z powodu imion naszych bogów
z wszystkich kościołów znika cisza,
każdy niewinny wpada w przerażenie,
tak, to my jesteśmy barbarzyńcami,
z naszego powodu blednie świt,
tych naszych słów wymówić się nie da,
bo każdy język na nich się połamie,
z naszych ust wypływają
słowa jak wycie wilka.


(Z węgierskiego przełożył BOHDAN ZADURA)



WIELIMIR CHLEBNIKOW

[Velimir Hlebnyikov]


Teraz, kiedy w barze mlecznym w Krakowie,
zamówiłem porcję naleśników
z serem i rodzynkami,
z bitą śmietaną zamiast truskawkowej polewy,
i stercząc przed ladą muszę na nią czekać kilka minut,
przyszedł mi na myśl rosyjski poeta, Wielimir Chlebnikow,
który w roku 1922, latem,
w pewnej wsi w nowogrodzkiej guberni
zmarł z głodu w trzydziestym siódmym roku życia, i
przypomniałem sobie, że córeczka Cwietajewej zmarła
z wycieńczenia w przytułku pod Moskwą, że tyfus
zabrał w Charkowie poetę Pawła Biessałko, i pochowano go
w trzydziestym roku życia, jak psa, za linią frontu,
że w dwudziestym piątym roku życia zmarł na tyfus
poeta Georgij Masłow, i pomyślałem, że w Moskwie
rozstrzelano teoretyka sztuki Fiodora Kalinina, że głód,
astma i szkorbut wykończyły w Sankt Petersburgu poetę
Aleksandra Błoka – zbutwiała mu szczęka i odpadły paznokcie,
i że Wielimir Chlebnikow, a właściwie Wiktor Władimirowicz
zmarł z głodu, a jeszcze przed rokiem walczył na perskim froncie,
ale gdyby nie zabił go głód, to za piętnaście lat ścięłaby go
z nóg kula Stalina, tak samo jak Pilniaka, Świdzińskiego,
Artioma Wiesiołego i tylu innych pisarzy, w rogu celi stoi
kibel, na ścianie rzygowiny, w ciemności rozżarzają się
oczy upodlenia; Wiktor Chlebnikow, chleb miał w nazwisku,
a umarł z głodu, nad strumieniem spragniony,
w środku lata wystygło jego ciało, i pomyślałem sobie,
że tylko dlatego, iż w tej chwili przyszedł mi
do głowy, niech się święci ten dzień, i zaznaczam go
w kalendarzu, i tak już będzie rok za rokiem, zawsze,
trzynastego lipca, dzień świętego Chlebnikowa;
nie zostawiaj jedzenia na talerzu, polub truskawkową polewę.


(Z węgierskiego przełożył FELIKS NETZ)



WŁAŚNIE TAK

[Éppen így]


Ojczyzna rzadko tylko jest.
Na przykład, kiedy wybiegam spocony
na podupadły kolejowy dworzec,
gdzie okazuje się, że mam jeszcze kilka minut
i na lichym placu przed głównym wejściem
zatrzymuję się na przeciw zmroku
w wietrze przy końcu września,
i delektuję się, jak ten wiatr mnie kąpie
i jak przenika moje ciało.
To delikatne, ten wiatr.
Właśnie tak musi wiać,
właśnie tu.


(Z węgierskiego przełożył BOHDAN ZADURA)



No hay comentarios:

Publicar un comentario